Etykiety

środa, 21 sierpnia 2013

Czyżby połączenie sił? "Panika" Grahama Mastertona i "Desperacja" Stephena Kinga




 Niedawno miałam ogromną chęć na kolejną historię z dreszczykiem. Dlatego też sięgnęłam najpierw po "Panikę" Grahama Mastertona, a następnie po "Desperację" Stephena Kinga. I niestety, zarówno pierwszego, ani drugiego wyboru nie mogę zaliczyć do udanych. Nie wiem, czy panowie się zmówili, czy też jeden zapożyczył co nie co od drugiego (chociaż nie mam pojęcia co mogłoby go do tego skłonić), ale obydwie książki są do siebie bardzo podobne i bardzo nieudane. Zarówno jedna, jak i druga opowiada Wielce Straszliwą Historię o zemście demonów. Jedna i druga skupia się na dzieciach, jako obiektach oddziaływania demonów/ bohaterach ratujących całe towarzystwo. Jedna i druga jest nudna jak flaki z olejem oraz okrutnie NADĘTA! O ile dialogi w książce Kinga są jeszcze do przeżycia (pomijając fakt, że zalatują rozmowami prosto z Kółka Maniakalnych Chrześcijan), to Masterton poległ po całości. Nie wiem, czy to wina tego autora, czy też jakiś tłumacz bardzo chciał się na nim zemścić, ale czytając fragmenty typu "-dziękuję Ci, świetnie dałeś sobie radę, dam Ci podwyżkę- powiedział Jack do swojega menadżera, który bardzo dobrze sobie poradził" chciało mi się wyć. No i na każdym kroku autor chce nas przekonać o tym, jak dobrze zna Polskę. Bo jego bohater to Polak prowadzący polską restaurację. Więc nastawcie się na wodospad żurku, pierogów, kapusty, Pałacu Kultury i Nauki i jeszcze więcej żurku. Na korzyść Kinga przemawia również fakt, iż demony z jego historii  mogą wzbudzić strach. Natomiast te z powieści Mastertona również budzą lęk, do momentu aż dowiadujemy się, że są jakimiś leśnymi duchami, które tak naprawdę nie chcą robić ludziom krzywdy (ale nie przeszkodziło im to zabić całej drużyny niewinnych skautów). Zgroza...Sądzę, że właśnie takie gnioty byłabym w stanie wyprodukować, jeśli wziełabym się za pisanie. I dlatego nie piszę książek.

Worek przyjemności z "Worka kości"



  Z książkami Kinga jest tak, że albo powalają na kolana, albo usypiają mnie jak najsilniejszy lek uspokajający. Książka tego autora pt. "Worek kości" zalicza się zdecydowanie do pierwszej grupy. Moim zdaniem ona nie tylko powala na kolana. Ona na nie rzuca i dociska do ziemi. Po książkę sięgnęłam zupełnie przypadkiem. Z nudy podczas urlopu zaczęłam przeglądać regał właścicielki wynajmowanego pokoju. I Bogu niech będą dzięki za to moje książkowe wścibstwo!
  Książkę rozpoczyna relacja głównego bohatera z pogrzebu swojej żony, która po prostu któregoś pięknego dnia upadła przed sklepem i umarła. Tak to z pozoru wygląda, jednak po 4 latach  bohater zaczyna powoli odkrywać, że śmierć jego ukochanej  wcale nie była przypadkowa. Wręcz przeciwnie, kryje się za nią cały splot tajemniczych wydarzeń, które systematycznie zaczynają wychodzić na światło dzienne. Sam bohater, ku swemu ogromnemu zaskoczeniu, zdaje sobie sprawę, iż w twórczym szale stawał się ślepy i głuchy na otaczającą go rzeczywistość. Nie zdawał sobie zupełnie sprawy z tego, co robi jego żona i jak jest to dla niej niebezpieczne. Dopiero po jej śmierci odkrywa coraz to nowe fakty z jej życia oraz zaczyna poszukiwać rozwiązania jej tajemnicy. Efekty poszukiwań przerosły z pewnością jego oczekiwania... Cała opowieść jest według mnie niesamowicie intrygująca i utrzymana w budzącej dreszcze, sennej atmosferze. Czytelnik poznaje z pozoru banalną historię małego miasteczka oraz towarzyszy głównemu bohaterowi- wypalonemu pisarzowi w próbach zabicia nudy. Centrum akcji jest letni dom pisarza, znajdujący się nad jeziorem. Okazuje się, że skrywa on tajemnicę, na której trop wpadła żona bohatera i właśnie to odkrycie przyczyniło się do jej śmierci.
 Kingowi udało się uzyskać bardzo ciekawy efekt. Pod warstwą zwyczajnych zdarzeń, nieustannie dzieją się rzeczy tajemnicze i groźne. Możemy czytać o zwykłej kąpieli głównego bohatera w jeziorze, a nerwy będziemy mieć stale napięte. Bo to co realne w tej książce przeplata się ze zjawiskami nadprzyrodzonymi, wizytami duchów, podróżami w przeszłość i walką ze złem. Książka wciąga od samego początku, do ostatniej strony, nie ma w niej ani jednego słowa za dużo.

wtorek, 30 lipca 2013

Stukostrachy...Stukostrachy stukają do drzwi...

  
   W przypadku książki Stephena Kinga pt. "Stukostrachy" potwierdziła się stara zasada- najlepsze okazują się książki kupione pod wpływem impulsu. Mi wpadła ona w oko podczas zakupów w Żabce, postawiona na regale pomiędzy jogurtem, a chrupkami. I od pierwszej litery czułam, że książka jest wyjątkowa. Opowiada o z pozoru banalnej historii, jakich w literaturze wiele. W pewnym maleńkim miasteczku w USA  młoda kobieta potyka się o wystający z ziemii kawałek metalu. Wiedziona ciekawością zaczyna odkopywać powód swojego potknięcia i tak rozpoczyna się cała historia. Kawałeczek metalu okazuje się ogromnym statkiem kosmicznym, wywierającym ogromny wpływ na kobietę, a stopniowo na całe miasteczko. Zmiany, jakim ulegają ludzie są niesamowite i z czasem coraz bardziej przerażające.
Z głównym bohaterem książki King zapoznaje nas dopiero po kilku rozdziałach. Jest nim poeta, aktywny przeciwnik elektrowni jądrowych. Człowiek słabo panujący nad swoimi emocjami i ostatecznie postanawiający się zabić. Ale zanim skończy ze swoim żywotem, decyduje się odwiedzić swoją przyjaciółkę, bo przeczucie podpowiada mu, że dzieje się u niej coś złego (przeczucie nie myli go ani trochę). Pierwszoplanowa postać, zgodnie z tradycją, powinna walczyć z kosmitami, być herosem, który uratuje cały świat. Jednak w książce Kinga jest inaczej. Główny bohater przez około 3/4 książki leży pijany. Bardzo spodobało mi się to, w jaki sposób autor skonstruował tą postać. Jest to osobowość obsesyjna, która uważa, że zmierzamy tylko i wyłącznie ku upadkowi, dlatego też nie warto robić nic, by przeciwstawić się odkopywaniu statku. Do czasu. Literatura przyzwyczaiła nas także do tego, że w pewnym momencie w końcu pojawia się ktoś, kto naprawi wszystkie problemy, zgładzi potwory, uratuje niewinnych ludzi. W "Stukostrachach" pojawia się nawet kilka takich postaci...po czym nie udaje się nikomu. Wg mnie był to świetny zabieg ze strony autora, który podkreślił jaka jest siła oddziaływania statku na całe miasto. Zmiany są powolne, ale mrożące krew w żyłach. Mieszkańcy przechodzą "przemianę", która staje się sensem ich istnienia. Z niecierpliwością oczekują chwili, kiedy wsiądą do statku. Jednak prawda okazuje się dla nich i dla czytelnika bardzo zaskakująca. King zaskoczył mnie również bardziej ciętym humorem, niż w pozostałych książkach (np. scena z Jezusem ze świętego obrazka, opowiadającym kobiecie o tym co i jak robi jej mąż ze swoją koleżanką z pracy). Sposób narracji  jest również bardzo interesujący. Zmienia sie płynnie z biegiem akcji, raz jest w pierwszej osobie, a raz w trzeciej, co sprawia, że mamy bardzo dobry wgląd w odczucia głównego bohatera, a fabuła ksiązki wciąga nas jeszcze bardziej
Książka ma 830 stron, ale czyta się ją z zapartym tchem. Na jej podstawie ma zostać nakręcony serial przez NBC. Ciekawe, czy jej dorówna.


sobota, 13 lipca 2013

"Ring" Koji Suzuki


Wiele lat temu, kiedy jeszcze byłam ćwierćmózgim uczniem gimnazjum, koleżanka opowiedziała mi niedawno obejrzany film. W wyniku jej opowieści miałam jedną noc zupełnie z głowy, a parę kolejnych dzieliłam po połowie: na sen oraz na owijanie się kołdrą i zastanawianie, czy coś już wylazło z telewizora. Oczywiście, jak już się pewnie domyślacie, ten obejrzany przez koleżankę film to "The ring". Parę tygodni później postanowiłam ulec ciekawości i zdecydowałam się na obejrzenie tego filmu. Jak można było się spodziewać, przez najbliższy tydzień po seansie sypiałam tylko w ciągu dnia, bo w nocy czuwałam, w przerażeniu czekając na Samarę. Film, mimo iż wiele osób go krytykuje, ja uważam za niemal genialny. Nie ma w nim krwawej jatki, nie ma scen walki z potworami. Jestem pod ogromnym wrażeniem kolorystyki tego filmu, barwy są przygaszone, dominują czernie i szarość. A na tym tle drzewo o szkarłatnych liściach. Mogłabym tak długo. Film widziałam już z 10 razy, ale za każdym razem budzi we mnie bardzo intensywne emocje.
Dlatego, paradoksalnie po książkę sięgnęłam z dość nikłym entuzjazmem. Uważałam, że nic nie dorówna filmowi. I w końcu, gdy zaczęłam czytać, zostałam niesamowicie mile zaskoczona. Książka opowiada podobną, ale różniącą się pod wieloma względami historię! A historia ta wciąga i szokuje. Na jej przykładzie widać, jak bardzo literatura Japońska może różnić się od tej, jaką my znamy. Przyzwyczailiśmy się, że albo książka jest horrorem, albo opowiada o temacie "tabu". A w książce Koji Suzuki jedno wynika z drugiego. Czytałam wiele książek, ale mało która zrobiła na mnie tak silne wrażenie. Utwór ten nie zawiera w sobie  żadnych brutalnych, czy krwawych scen. A jednak autor za pomocą każdej użytej przez siebie literki sprawia, że włosy stają czytelnikowi dęba. Głównym bohaterem jest dziennikarz, który stara się wyjaśnić przyczynę tajemniczych zgonów. Zgonów, które następują w wyniku obejrzenia pewnej kasety wideo. Podobne do Amerykańskiego filmu prawda? Ale wyjaśnienie tej zagadki jest zupełnie inne, i przynajmniej dla mnie szokujące. W filmie rozwiązaniem zagadki była zła dziewczynka, mszcząca się na innych. Ale czemu była taka? To w filmie w przeciwieństwie do książki pozostaje bez odpowiedzi.
Akcja utworu jest wartka, nie ma żadnych za długich, usypiających (jak to często np. u pana Kinga bywa) opisów. Cała książka jest idealnie skomponowana, niczego nie jest w niej za dużo, ani za mało. Sama okładka również bardzo przypadła mi do gustu, jest prosta, ale przyciągająca wzrok.
O książce tej mogłabym opowiadać tak naprawdę bez końca, ale myślę, że najlepiej będzie, jeśli sami się z nią zapoznacie, bo naprawdę warto!

czwartek, 4 lipca 2013

Pan Hardcorowy w Górach, czyli Bear Grylls "Pokonać Everest"


  Po wydaną przez wydawnictwo Pascal książkę Beara Gryllsa sięgnęłam z mieszanymi uczuciami. Z jednej strony zachęciły mnie do niej fragmenty czytane co noc w Pierwszym Programie Polskiego Radia, a z drugiej- no cóż, wiadomo jak jest,  czy to z filmami, czy z książkami, które są reklamowane jako dzieło 'kogoś znanego'. Bardzo często zdarza się, że trailer filmu, czy też czytane fragmenty książki zawierają w sobie wszystkie najlepsze momenty. Jednak postanowiłam zaryzykować i wymknęłam się ze swojego stanowiska pracy do pobliskiego Matrasa. I szczerze przyznam, że książka przerosła wszelkie moje oczekiwania. Beara miałam za szajbniętego gościa, hardcorowca, który pakuje się do środka okropnej puszczy, tylko po to, żeby się następnie z niej wydostać, a w międzyczasie urozmaica sobie wędrówkę potrawami z robali. Nic mu nie jest straszne, on jest panem sytuacji. Jednak, czytając jego książkę okazuje się, że to po prostu zwykły chłopak, no może cierpiący na lekkie ADHD. Mój podziw wzbudziła przede wszystkim jego wytrwałość i wola walki. Mimo poważnego urazu kręgosłupa dał radę podnieść się na nogi po wielomiesięcznej rehabilitacji i wymyślił sobie, że chciałby wejść na Everest. Ta książka to nie pełna pochwał opowieść o bohaterskim czynie wielkiego zdobywcy. Wręcz przeciwnie. Opowiada ona o zwykłym człowieku, który uwielbia zdobywać coraz to nowe miejsca, żyć pełnią życia. O człowieku, który nie raz musi walczyć ze złośliwym losem. Historia zdobywania góry to opis wielomiesięcznych przygotowań, męczącej i powolnej wędrówki, walki z trudnymi warunkami atmosferycznymi. Bear nie bawi się w delikatność, opowiada o zimnie, brudzie, chorobach, brązowym moczu i załatwianiu się za wystającym kawałkiem skały. Może do czytania przy obiedzie takie opisy nie pasują, ale to właśnie one stanowią wg mnie główną wartość tej książki. Sprawiają, że jest realistyczna i mamy wrażenie, że sami bierzemy udział w tej wyprawie. Bear nie dorabia sobie żadnej plakietki bohatera, nie raz złorzeczy na siebie, bo jak każdy człowiek, podejmuje również i te nie do końca trafne decyzje. Opowiada wprost o swoich lękach, miłości do żony (wprost rozbrajająca jest historia o tym, jak ją poznał;), zmęczeniu i hipnotyzującym przyciąganiu góry. A z każdą stroną mój szacunek do autora oraz innych ludzi, którzy zdobyli Everest wzrastał. Wielkim plusem tej książki jest fakt, że napisana jest prostym językiem (ale nie aż tak prostym, jak "Zmierzch", bez przesady;) i ani przez chwilę nie nudzi. Zdjęcia w niej zamieszczone są cudowne i co ważne, potęgują wrażenie, że czytelnik jest jednym z uczestników wyprawy. Są na nich zarówno zapierające dech w piersiach widoki, jak i poodmarżane stopy. Szkoda tylko, że ilość fotografii jest dość skromna. Ciężko mi było oderwać się od tej książki, a po zakończeniu jej miałam ochotę od razu zacząć czytać ją jeszcze raz. Na pewno nie raz jeszcze do niej wrócę.

środa, 3 lipca 2013

Na początek..."Piknik z Einsteinem"

   Na początku pragnę zaznaczyć, iż chciałam dłużej poczekać na stworzenie swojej pierwszej recenzji. Dojrzeć do tego, rozwinąć skrzydła, dać się ponieść muzom              i stworzyć dzieło oślepiające geniuszem. Ale zaczęłam się obawiać, że idąc tym tokiem myślenia, jakakolwiek recenzja mojego autorstwa mogłaby nigdy nie powstać.
Dlatego postanowiłam iść na żywioł.
   Pierwszą książkę jaką na drodze castingu postanowiłam zrecenzować jest "Piknik    z Einsteinem" z serii "Pytajniki" wydawnictwa PWN.

Książkę wykopałam na jakiejś zapomnianej półce w EMPIKu i doszłam do wniosku, że znalazłam utwór stworzony dla mnie. Jego założeniem jest przybliżenie zwykłemu śmiertelnikowi co ciekawszych zagadnień z zakresu fizyki, biologii i meteorologii. Jako, że biologia to kierunek moich studiów, a na fizykę postanowiłam iść, jak tylko wygram milion w totolotka, by mieć się za co utrzymać- książka była dla mnie łakomym kąskiem. I rzeczywiście, autor, Ben Miller (fizyk i komik zarazem) przejrzyście i interesująco opowiada czytelnikowi o czarnych dziurach, Wielkim Zderzaczu Hadronów, kosmosie, teoriach Einsteina. Zaciekawia  i kusi wyjaśnieniem tajemnic tego świata. Język stosowany przez autora jest konkretny i zrozumiały. Niekiedy jedynie denerwowały mnie niby śmieszne dopiski autora na dole każdej ze stron. Czasem po prostu lepiej nic nie dodawać, niż na siłę starać się być zabawnym. Ale może tylko ja wyczuwam tu lekką nutkę desperacji autora-komika. Następnie przechodzimy do tematów związanych z biologią. Jest równie interesująco, autor skupia się przede wszystkim na teorii ewolucji. Podaje liczne dowody na nią oraz przedstawia, bardzo dla mnie interesujący przykład zmian ewolucyjnych, które zachodzą obecnie (nabycie przez ludzi zdolności do trawienia laktozy pochodzącej        z mleka). Ja nad książką rozpływałam się w zachwytach, opowiadałam znajomym, bliskich zamęczałam cytatami z niej. Aż nagle pojawił się zgrzyt.W opisie komórki człowieka znajduję słowa "ściana komórkowa". Ewidentny błąd, aż dziw bierze, żeby zrobić gafę w tak podstawowej informacji. Ale nie tracę nadziei, tłumaczę sobie,         że być może tłumacz się rąbnął w jednym miejscu. Niestety, dalej błąd sie powtarza.         I książka w moich oczach, ze źródła fascynujących informacji, przedstawionych w prosty sposób, zamienia się w twór niegodny zaufania. Jest, owszem ciekawie napisana, wciąga, tłumaczy wiele zjawisk. Ale czy to tłumaczenie jest prawidłowe? Czy może w dziale na temat fizyki i meteorologii też czają się takie kwiatki?
Szkoda, naprawdę wielka szkoda. Z książki prowadzącej nas przez tajemniczy świat nauki, staje się piśmidełkiem quasi- naukowym, fikcją naukową. Tak, do poczytania dla rozrywki, ale bez większej wiary w to, co autor napisał.